30.10.FALSTART
Oto mój pierwszy dzień "w Omanie". Spotkanie wyznaczone na 7.00 pod stacją Agip. Jak na mój gust dużo za wcześnie (samolot o 10.30). Cóż, pierwsze kompromisy. Jesteśmy na lotnisku przed czasem, ale moje towarzyszki podróży mimo to żołnierskim krokiem napierają w kierunku naszego check in. Reise fieber. Jak się okazuje słusznie, ponieważ standardowo nie może się obejść bez awantury o nadbagaż. Jak mówiłam, że nie można zabrać więcej niz 23 kg to nikt słuchał. 32, 32. Ok. Teraz ja i Anna gorączkowo przepakowujemy się. Jezu, jak zwykle... bo za nadbagaż żadają 110 euro. Anna oddaje część rzeczy tacie, mnie się udaje upchnąć wszystko w podręcznym (Polak potrafi). Tylko ciężko bardzo, i wszystko mi się wylewa z torby. Jeszcze tata Anny, który nas podwoził, zestresowany (co zrozumiałe) daje NAM ostatnie porady np. żebyśmy zawsze trzymali się razem i nie wychodzili sami z pracy i w ogóle sami nie chodzili. "Absolutnie, nie ma mowy" - zapala się druga moja towarzyszka podróży, Dalida. Ja po cichu zgrzytam zębami ponieważ z kolei równie absolutnie nie zamierzam trzymać się zawsze razem. Oj, oj, oj... Potem Dalida opowiada mi swój sen, proroczy. Otóż śnił jej się "papa Wojtila", który wybierał z nią materiały do mozaiki. To było już jakiś czas temu, potem dowiedziała się że w ekipie będzie Polka. Dalida mówi, że to znak i traktuje to jako błogosławieństwo. Staram się nie okazywać sceptycyzmu. Jej zdaniem papa Wojtyla był niezwykłym papieżem. A moim? Oczywiście, jakżeby inaczej. W samolocie Dalida musi siedzieć "na wylocie" ponieważ nie potrafi usiedzieć w miejscu. Ja dostaję siedzenie przy oknie i natychmiast odpływam. Próbuję się kontrolować żeby nie robić skarbony. Na lotnisku w Wiedniu mamy niewiele czasu i całe to niewiele pożytkujemy na poszukiwanie flaszek wina. Ale drogo, więc jakoś nie możemy się zdecydować. Kupimy na lotnisku w Dubaju. Napięcie rośnie. Już wyobrażam sobie jak to będzie, mieszkanie Vincenzo na 27 piętrze drapacza chmur i windy które pokonują 1 piętro w sekundę. Juz niedługo...Tymczasem jakieś poruszenie w kolejce. Gdzie wiza, gdzie wiza? Pyta mnie natarczywy kontroler. Kontroler z Egiptu. Bo oni tam w Egipcie też potrzbują wizę. Jak Polacy. Dalida i Anna przechodzą bez problemu. A dla mnie bez wizy nie da rady, bez wizy nie pojedziesz, zapiera się Egipcjanin. Pokazuję włoski dowód, ale nie robi żadnego wrażenia. Zrozpaczona dzwonię do Luki. Już wiem, że nic z tego dzisiaj nie będzie. Dzięki Bogu że naładowałam telefon, te 20 euro, których tak mi było żal. Potem jeszcze dzwoniły różne egzotyczne osoby z Dubaju. Vincenzo, Shabeer. Po długich pertraktacjach wyszło, że najlepiej będzie, jeśli wrócę do Włoch, bo nie wiadomo, ile potrwa zrobienie tej wizy. Szkoda trochę mi tego Wiednia, bo już myślalam... Od słowa do słowa postanowiłm spędzić 1 noc w hostelu. Wyjść naprzeciw fortunie. Down Town City Hostel oferuje dormitorium za 15 e (w rzeczywistości 18) jak się okazuje z samymi mużykami. Mimo to przede mną wieczór Halloween i moje ambitne plany...Wzięłam prysznic i opuścił mnie cały animusz. Kiwa mi się głowa opadają powieki. Przesiedziałam cały wieczór w hostelu. We wspólnej sali wszyscy włącznie ze mną przyklejeni do laptopów i iphone'ów. A w tym czasie moja fortuna hula gdzieś po zimnych ulicach Wiednia. A Papa Wojtyla nawiedza we śnie moje apodyktyczne współpracowniczki. We śnie w Dubaju, na 27 piętrze wieżowca. Cóż, mam nadzieję, że jutro odżyję.
Wiedeń. Żółte drzewa. Śniadanie w obecności młodego podobno - pianisty z Malezji, potem secesja, puste ulice (bo święto, 1.11), Egon Schiele. Leopold Museum jest zbyt duże i zbyt ciemne, ciemne ściany strasznie brudzą obrazy Schielego, który dużo lepiej broni się na białych kartkach albumów. Poza tym nie rozumiem podziwu Schielego dla Klimta, który na żywo wydaje mi się jeszcze bardziej kiczowaty niż na okładkach kalendarzy. Kolekcja sukien Sisi. W jedynym otwartym sklepie kupuję czekoladki i wracam do Rawenny. Kiedy już wsiadam do samolotu dostaję smsa od Luki, że architekci znowu robią problemy i mój ponowny wyjazd przedłuży się zamiast o 3 dni o kolejne 2 tygonie. Jestem zdesperowana.
25.11.
Pierwszy dzień w Omanie. Mój ponowny wyjazd przedłużył się nie o 2 lecz o 3 tygodnie. Planowany na 17-go w czwartek, więc w poniedziałek pytam czy mogą mi wydrukować wizę, która była już gotowa przynajmniej od tygodnia, jak mnie zapewniono. Luca patrzy na mnie podejrzliwie i tego samego popołudnia niespodziewanie prosi o moje zdjęcie. Takie jak...do wizy(!) Już tylko dla formalności dodam, że w dniu wyjazdu wiza nie była jeszcze gotowa. W rzeczywistości z powodu niezliczonej ilości entuzjastycznych toastów "za Oman" które prawdopodobnie "zapeszały". Chociaż Luca miał również czelność powtórzyć mi słowa Vincenzo że to z powodu problemu "prostytucji polskich kobiet w Omanie" - wściekłam się chociaż po obejrzeniu "Lowe" (to było "Lowe", to o Polkach w Egipcie?) nawet za bardzo mi się chciało dyskutować. Pomimo zapewnień do kolejnego toastu doszło także ostatniego dnia (ach...Kubańczycy... na dodatek dostałam na pamiątkę obraz olejny z Che!). W związku z tym moja przygoda zaczęła się od spóźnienia na lotnisko, zamkniętej bramki i mojego już - prawie - wracania - po- raz - trzeci - do - Rawenny. A jednak udało się. Potem doszło do niezwykłego spotkania z Yazmin i Carlo w samolocie... po tym jak wylewnie pożegnaliśmy się przez telefon 2 dni wcześniej. Obowiązkowy zakup win na lotnisku we Frankfurcie, z których jedno stłukło ostentacyjnie się przy wysiadaniu z samolotu. Zalałam całą Business Class samolotu Lufthansy (wino oczywiście czerwone), następnie śnieżnobiałe marmurowe posadzki lotniska "Welcome to Sultanate of Oman"... w panice (bo wstyd straszny) udało mi się znaleźć, a natępnie doczołgać się, z wszystkimi bambetlami wylewającymi mi się z podręcznego, do łazienki. Zniesmaczona Hinduska przyglądała mi się, a z dziurawej siatki Frankfurt Duty Free bezcenny trunek znikał w czeluściach umywalki. I jeszcze jak zwykle pogubiłam rzeczy. Tym razem trafiło na książkę od Samanthy. Pożyczona. Została w samolocie.
Przywitali mnie Giuseppe i Rita i Tunezyjczyk, który mieszka z nami i "pomaga", którego imienia w żaden sposób nie jestem w stanie zapamiętać. Kolacja, wszyscy bardzo mili. Nie spóźniłam się, w sensie że tu się jeszcze wszyscy sobie nawzajem przyglądają. Giuse na moje oko najbardziej zagubiony ze wszystkich. Następnego dnia plaża (4 riale = 8 euro), obowiązkowe PIWO (2,7 riali i determinacja jakiej jeszcze nie widziałam, a zwłaszcza u Włochów!). Ja po sezonie superalkoholowym w Rawennie mam szczerą chęć na detoks ale bez większych skrupułów ulegam presji grupy. Ciekawe czy po tygodniu abstynencji też upadnę - rozmowy o alkoholu to tutaj temat nr 1. Co zaskakujące, również Tunezyjczyk wypił chyba ze 3 piwa, a następnie doszło do "ekscesu". Otóż Anna i Tiziana (najmłodsze z naszej ekipy) zostały zaczepione na plaży przez - nie zostało to wyjaśnione, turystów czy miejscowych. Tunezyjczyk, który to zobaczył, dostał ataku szału, po czym śmiertelnie się obraził. No good girls, no good girls. Jak oświadczył, chociaż jesteśmy jak rodzina, już nigdy nie będzie tak samo. Przez resztę dnia dyskutowało się o tym, co się tak naprawdę wydarzyło - czy on za dużo wypił, był zazdrosny, chciał je chronić, czy czuje się odpowiedzialny za nas przed Vincenzo?... ach, Italiańcy kochają takie dyskusje.
W pokoju Franceski i Dalidy jest rodzaj werandy, w której moja, powiedzmy, szefowa i jej przyjaciółka (jak twierdzą, z nudów), postanowiły urządzić "pokój zwierzeń". Powstał nawet plakat z okiem i z napiem "GRANDE BORDELLO OMANITA" (Wielki Brat to po włosku Grande Fratello). Powstał film z Dalidą (Dalida to potężna blondyna ok. 50tki) przebraną w burkę, która "po arabsku" zapowiada program. Dla Włochów arabski to przede wszystkim "khkhkhkhkhk", głoski, których nie potrafią wymówić. Do tej pory brzuch mnie boli ze śmiechu. Mam tylko nadzieję, że nie będę się tam musiała "zwierzać".
26.11
Pierwszy dzień w pracy. Klejenie szablonów, kolorowanie kredkami (!) projektu. Nie rozumiem, dlaczego nie można tego wszystkiego zrobić na komputerze, lecz cóż...pan każe, sługa musi. Kończymy wcześniej, dzisiaj w Omanie święto państwowe (41 rocznica sułtanatu obecnego monarchy sułtana Al Kaboosa), dzień wolny od pracy. Hinduscy robotnicy nie pracują, w odświętnych ubraniach. Próbuję polubić Vincenzo, który przyjechał z Dubaju jak Święty Mikołaj obwieszony włoskimi ciastami i przede wszystkim, co wcześniej zapowiedział z emfazą, ze świńskim mięsem. Ja siłą rzeczy nie doceniam gestu. Za to dziewczęta zrobily piadiny na kolację a ja pomagałam, więc było jak w Emilia Romagna (z tym mięsem), tylko nikt nie powiedział Basimowi (to imię Tunezyjczyk), żeby tego nie jadł. Mnie też jakoś to umknęło. Teraz przez to wszystko Basim pójdzie do piekła. Z Vincenzo dyskutowalam na temat mojej wizy i próbował mi wmówić, że to ja nie dopilnowałam, czym jeszcze bardziej mnie zacietrzewił. Wygarnęłam mu też o tej prostytucji i że mnie obrazili a na to, że woli mi mówić prawdę, i że owszem w Omanie jest dużo prostytutek "ze Wschodu" i z Malezji. Nie mam na ten temat żadnych danych, więc nie odpowiadam, ale w środku się gotuję. A co ma (kurwa jego mać - a propos) Polska do Malezji? Nieważne. Opowiadał o swojej wizycie w legendarnym burdelu w Dubaju, potem jeszcze o swojej głupiej sekratarce, która na szczęście znalazła sobie nową pracę (on jej nie zwolnił, ale trochę ją mobingował). Teraz cały czas wyobrażam sobie, co to był za mobing, zwłaszcza po tym jak Luca opowiadał, jak to Vincenzo kopnął w tyłek hindusa , który nie radził sobie z załadunkiem, tak, że ten się przewrócił. A potem się śmiał. Taki "mentalitiet".
W pracy nieustająca próba sił. Rysujemy reticolo, 4 osoby przy stole i każdy chce mieć ostatnie słowo. Mnie niby wszystko jedno (ten typ tak ma: romagnoli zawsze są najmądrzejsi z całej wsi), ale nieustanne przytakiwanie i dawanie sobą dyrygować coraz bardziej mnie drażni. "Nabrzmiewa się fitifluszek". Bądź co bądź ja też jestem najmądrzejsza. A Anna jest za młoda żeby mi mówić co mam robić. A Rita co prawda jest starsza, ale na pewno nie zdolniejsza, a jednak mnie śledzi i poprawia po mnie. Papierek przekręci o 180 stopni. Niby nic się nie zmieniło, ale wyszło jak ona chce. Mnie wszystko jedno... jestem zen...ale nie wytrzymałam i tygrysi pazur dosięgnął biednego Giuseppe. Głęboko to przeżył gdyż jest wrażliwy i werteryczny. Całe popołudnie zakleszczył się w ipodzie i milcząc wymownie patrzył w przestrzeń. Jak twierdzi, nie z tego powodu. Przeprosiłam i nawet biłam mu pokłony (mamy to przećwiczone w kłótniach z mamą i zawsze skutkuje) więc się rozchmurzył. Ale jak nazwałam go emo kazał mi spierdalać. Ach, i jeszcze w sobotę Rita poprawiała po mnie zrobione przeze mnie piadiny (ale rozwałkowała za bardzo i nie mieściły się na patelnię). Zbierają się minusiki.
Dziś wieczór idziemy na piwo do Hyatta. Mam nadzieję, że stawia Vince bo zostało mi 14,5 riali a piwo podobno kosztuje 6.
Oto mój pierwszy dzień "w Omanie". Spotkanie wyznaczone na 7.00 pod stacją Agip. Jak na mój gust dużo za wcześnie (samolot o 10.30). Cóż, pierwsze kompromisy. Jesteśmy na lotnisku przed czasem, ale moje towarzyszki podróży mimo to żołnierskim krokiem napierają w kierunku naszego check in. Reise fieber. Jak się okazuje słusznie, ponieważ standardowo nie może się obejść bez awantury o nadbagaż. Jak mówiłam, że nie można zabrać więcej niz 23 kg to nikt słuchał. 32, 32. Ok. Teraz ja i Anna gorączkowo przepakowujemy się. Jezu, jak zwykle... bo za nadbagaż żadają 110 euro. Anna oddaje część rzeczy tacie, mnie się udaje upchnąć wszystko w podręcznym (Polak potrafi). Tylko ciężko bardzo, i wszystko mi się wylewa z torby. Jeszcze tata Anny, który nas podwoził, zestresowany (co zrozumiałe) daje NAM ostatnie porady np. żebyśmy zawsze trzymali się razem i nie wychodzili sami z pracy i w ogóle sami nie chodzili. "Absolutnie, nie ma mowy" - zapala się druga moja towarzyszka podróży, Dalida. Ja po cichu zgrzytam zębami ponieważ z kolei równie absolutnie nie zamierzam trzymać się zawsze razem. Oj, oj, oj... Potem Dalida opowiada mi swój sen, proroczy. Otóż śnił jej się "papa Wojtila", który wybierał z nią materiały do mozaiki. To było już jakiś czas temu, potem dowiedziała się że w ekipie będzie Polka. Dalida mówi, że to znak i traktuje to jako błogosławieństwo. Staram się nie okazywać sceptycyzmu. Jej zdaniem papa Wojtyla był niezwykłym papieżem. A moim? Oczywiście, jakżeby inaczej. W samolocie Dalida musi siedzieć "na wylocie" ponieważ nie potrafi usiedzieć w miejscu. Ja dostaję siedzenie przy oknie i natychmiast odpływam. Próbuję się kontrolować żeby nie robić skarbony. Na lotnisku w Wiedniu mamy niewiele czasu i całe to niewiele pożytkujemy na poszukiwanie flaszek wina. Ale drogo, więc jakoś nie możemy się zdecydować. Kupimy na lotnisku w Dubaju. Napięcie rośnie. Już wyobrażam sobie jak to będzie, mieszkanie Vincenzo na 27 piętrze drapacza chmur i windy które pokonują 1 piętro w sekundę. Juz niedługo...Tymczasem jakieś poruszenie w kolejce. Gdzie wiza, gdzie wiza? Pyta mnie natarczywy kontroler. Kontroler z Egiptu. Bo oni tam w Egipcie też potrzbują wizę. Jak Polacy. Dalida i Anna przechodzą bez problemu. A dla mnie bez wizy nie da rady, bez wizy nie pojedziesz, zapiera się Egipcjanin. Pokazuję włoski dowód, ale nie robi żadnego wrażenia. Zrozpaczona dzwonię do Luki. Już wiem, że nic z tego dzisiaj nie będzie. Dzięki Bogu że naładowałam telefon, te 20 euro, których tak mi było żal. Potem jeszcze dzwoniły różne egzotyczne osoby z Dubaju. Vincenzo, Shabeer. Po długich pertraktacjach wyszło, że najlepiej będzie, jeśli wrócę do Włoch, bo nie wiadomo, ile potrwa zrobienie tej wizy. Szkoda trochę mi tego Wiednia, bo już myślalam... Od słowa do słowa postanowiłm spędzić 1 noc w hostelu. Wyjść naprzeciw fortunie. Down Town City Hostel oferuje dormitorium za 15 e (w rzeczywistości 18) jak się okazuje z samymi mużykami. Mimo to przede mną wieczór Halloween i moje ambitne plany...Wzięłam prysznic i opuścił mnie cały animusz. Kiwa mi się głowa opadają powieki. Przesiedziałam cały wieczór w hostelu. We wspólnej sali wszyscy włącznie ze mną przyklejeni do laptopów i iphone'ów. A w tym czasie moja fortuna hula gdzieś po zimnych ulicach Wiednia. A Papa Wojtyla nawiedza we śnie moje apodyktyczne współpracowniczki. We śnie w Dubaju, na 27 piętrze wieżowca. Cóż, mam nadzieję, że jutro odżyję.
Wiedeń. Żółte drzewa. Śniadanie w obecności młodego podobno - pianisty z Malezji, potem secesja, puste ulice (bo święto, 1.11), Egon Schiele. Leopold Museum jest zbyt duże i zbyt ciemne, ciemne ściany strasznie brudzą obrazy Schielego, który dużo lepiej broni się na białych kartkach albumów. Poza tym nie rozumiem podziwu Schielego dla Klimta, który na żywo wydaje mi się jeszcze bardziej kiczowaty niż na okładkach kalendarzy. Kolekcja sukien Sisi. W jedynym otwartym sklepie kupuję czekoladki i wracam do Rawenny. Kiedy już wsiadam do samolotu dostaję smsa od Luki, że architekci znowu robią problemy i mój ponowny wyjazd przedłuży się zamiast o 3 dni o kolejne 2 tygonie. Jestem zdesperowana.
25.11.
Pierwszy dzień w Omanie. Mój ponowny wyjazd przedłużył się nie o 2 lecz o 3 tygodnie. Planowany na 17-go w czwartek, więc w poniedziałek pytam czy mogą mi wydrukować wizę, która była już gotowa przynajmniej od tygodnia, jak mnie zapewniono. Luca patrzy na mnie podejrzliwie i tego samego popołudnia niespodziewanie prosi o moje zdjęcie. Takie jak...do wizy(!) Już tylko dla formalności dodam, że w dniu wyjazdu wiza nie była jeszcze gotowa. W rzeczywistości z powodu niezliczonej ilości entuzjastycznych toastów "za Oman" które prawdopodobnie "zapeszały". Chociaż Luca miał również czelność powtórzyć mi słowa Vincenzo że to z powodu problemu "prostytucji polskich kobiet w Omanie" - wściekłam się chociaż po obejrzeniu "Lowe" (to było "Lowe", to o Polkach w Egipcie?) nawet za bardzo mi się chciało dyskutować. Pomimo zapewnień do kolejnego toastu doszło także ostatniego dnia (ach...Kubańczycy... na dodatek dostałam na pamiątkę obraz olejny z Che!). W związku z tym moja przygoda zaczęła się od spóźnienia na lotnisko, zamkniętej bramki i mojego już - prawie - wracania - po- raz - trzeci - do - Rawenny. A jednak udało się. Potem doszło do niezwykłego spotkania z Yazmin i Carlo w samolocie... po tym jak wylewnie pożegnaliśmy się przez telefon 2 dni wcześniej. Obowiązkowy zakup win na lotnisku we Frankfurcie, z których jedno stłukło ostentacyjnie się przy wysiadaniu z samolotu. Zalałam całą Business Class samolotu Lufthansy (wino oczywiście czerwone), następnie śnieżnobiałe marmurowe posadzki lotniska "Welcome to Sultanate of Oman"... w panice (bo wstyd straszny) udało mi się znaleźć, a natępnie doczołgać się, z wszystkimi bambetlami wylewającymi mi się z podręcznego, do łazienki. Zniesmaczona Hinduska przyglądała mi się, a z dziurawej siatki Frankfurt Duty Free bezcenny trunek znikał w czeluściach umywalki. I jeszcze jak zwykle pogubiłam rzeczy. Tym razem trafiło na książkę od Samanthy. Pożyczona. Została w samolocie.
Przywitali mnie Giuseppe i Rita i Tunezyjczyk, który mieszka z nami i "pomaga", którego imienia w żaden sposób nie jestem w stanie zapamiętać. Kolacja, wszyscy bardzo mili. Nie spóźniłam się, w sensie że tu się jeszcze wszyscy sobie nawzajem przyglądają. Giuse na moje oko najbardziej zagubiony ze wszystkich. Następnego dnia plaża (4 riale = 8 euro), obowiązkowe PIWO (2,7 riali i determinacja jakiej jeszcze nie widziałam, a zwłaszcza u Włochów!). Ja po sezonie superalkoholowym w Rawennie mam szczerą chęć na detoks ale bez większych skrupułów ulegam presji grupy. Ciekawe czy po tygodniu abstynencji też upadnę - rozmowy o alkoholu to tutaj temat nr 1. Co zaskakujące, również Tunezyjczyk wypił chyba ze 3 piwa, a następnie doszło do "ekscesu". Otóż Anna i Tiziana (najmłodsze z naszej ekipy) zostały zaczepione na plaży przez - nie zostało to wyjaśnione, turystów czy miejscowych. Tunezyjczyk, który to zobaczył, dostał ataku szału, po czym śmiertelnie się obraził. No good girls, no good girls. Jak oświadczył, chociaż jesteśmy jak rodzina, już nigdy nie będzie tak samo. Przez resztę dnia dyskutowało się o tym, co się tak naprawdę wydarzyło - czy on za dużo wypił, był zazdrosny, chciał je chronić, czy czuje się odpowiedzialny za nas przed Vincenzo?... ach, Italiańcy kochają takie dyskusje.
W pokoju Franceski i Dalidy jest rodzaj werandy, w której moja, powiedzmy, szefowa i jej przyjaciółka (jak twierdzą, z nudów), postanowiły urządzić "pokój zwierzeń". Powstał nawet plakat z okiem i z napiem "GRANDE BORDELLO OMANITA" (Wielki Brat to po włosku Grande Fratello). Powstał film z Dalidą (Dalida to potężna blondyna ok. 50tki) przebraną w burkę, która "po arabsku" zapowiada program. Dla Włochów arabski to przede wszystkim "khkhkhkhkhk", głoski, których nie potrafią wymówić. Do tej pory brzuch mnie boli ze śmiechu. Mam tylko nadzieję, że nie będę się tam musiała "zwierzać".
26.11
Pierwszy dzień w pracy. Klejenie szablonów, kolorowanie kredkami (!) projektu. Nie rozumiem, dlaczego nie można tego wszystkiego zrobić na komputerze, lecz cóż...pan każe, sługa musi. Kończymy wcześniej, dzisiaj w Omanie święto państwowe (41 rocznica sułtanatu obecnego monarchy sułtana Al Kaboosa), dzień wolny od pracy. Hinduscy robotnicy nie pracują, w odświętnych ubraniach. Próbuję polubić Vincenzo, który przyjechał z Dubaju jak Święty Mikołaj obwieszony włoskimi ciastami i przede wszystkim, co wcześniej zapowiedział z emfazą, ze świńskim mięsem. Ja siłą rzeczy nie doceniam gestu. Za to dziewczęta zrobily piadiny na kolację a ja pomagałam, więc było jak w Emilia Romagna (z tym mięsem), tylko nikt nie powiedział Basimowi (to imię Tunezyjczyk), żeby tego nie jadł. Mnie też jakoś to umknęło. Teraz przez to wszystko Basim pójdzie do piekła. Z Vincenzo dyskutowalam na temat mojej wizy i próbował mi wmówić, że to ja nie dopilnowałam, czym jeszcze bardziej mnie zacietrzewił. Wygarnęłam mu też o tej prostytucji i że mnie obrazili a na to, że woli mi mówić prawdę, i że owszem w Omanie jest dużo prostytutek "ze Wschodu" i z Malezji. Nie mam na ten temat żadnych danych, więc nie odpowiadam, ale w środku się gotuję. A co ma (kurwa jego mać - a propos) Polska do Malezji? Nieważne. Opowiadał o swojej wizycie w legendarnym burdelu w Dubaju, potem jeszcze o swojej głupiej sekratarce, która na szczęście znalazła sobie nową pracę (on jej nie zwolnił, ale trochę ją mobingował). Teraz cały czas wyobrażam sobie, co to był za mobing, zwłaszcza po tym jak Luca opowiadał, jak to Vincenzo kopnął w tyłek hindusa , który nie radził sobie z załadunkiem, tak, że ten się przewrócił. A potem się śmiał. Taki "mentalitiet".
W pracy nieustająca próba sił. Rysujemy reticolo, 4 osoby przy stole i każdy chce mieć ostatnie słowo. Mnie niby wszystko jedno (ten typ tak ma: romagnoli zawsze są najmądrzejsi z całej wsi), ale nieustanne przytakiwanie i dawanie sobą dyrygować coraz bardziej mnie drażni. "Nabrzmiewa się fitifluszek". Bądź co bądź ja też jestem najmądrzejsza. A Anna jest za młoda żeby mi mówić co mam robić. A Rita co prawda jest starsza, ale na pewno nie zdolniejsza, a jednak mnie śledzi i poprawia po mnie. Papierek przekręci o 180 stopni. Niby nic się nie zmieniło, ale wyszło jak ona chce. Mnie wszystko jedno... jestem zen...ale nie wytrzymałam i tygrysi pazur dosięgnął biednego Giuseppe. Głęboko to przeżył gdyż jest wrażliwy i werteryczny. Całe popołudnie zakleszczył się w ipodzie i milcząc wymownie patrzył w przestrzeń. Jak twierdzi, nie z tego powodu. Przeprosiłam i nawet biłam mu pokłony (mamy to przećwiczone w kłótniach z mamą i zawsze skutkuje) więc się rozchmurzył. Ale jak nazwałam go emo kazał mi spierdalać. Ach, i jeszcze w sobotę Rita poprawiała po mnie zrobione przeze mnie piadiny (ale rozwałkowała za bardzo i nie mieściły się na patelnię). Zbierają się minusiki.
Dziś wieczór idziemy na piwo do Hyatta. Mam nadzieję, że stawia Vince bo zostało mi 14,5 riali a piwo podobno kosztuje 6.