piątek, 30 grudnia 2011

Dni mijają tak szybko, że nie nadążam z pisaniem. Był Luca i był Fili, ale nie zakochałam się. Fili, tak mówi Rita, nie zaprezentował swojej szczytowej formy. "Przespał ten wyjazd". Chyba wszystkie byłyśmy trochę niepocieszone, czuło się zawód w powietrzu. Fili ma we Włoszech 4 dziewczyny, ale wygląda na to że każda z nas (?) chciałaby być tą piątą. Będzie nowa okazja  w styczniu, kiedy Fili powróci, i to w dodatku bez Luki, któremu w tym czasie rodzi się syn (Parys!!) lub córka (Viola lub Emma). Podpisaliśmy nowe umowy, Vince wymienił nam samochód na trochę lepszy, ale, pomimo gróźb i próśb, w dalszym "załatwiany". Potem piliśmy tequilę, opracowywując szczegóły nowego gadżetu promocyjnego naszej pracowni, czyli naszego nagiego kalendarza. Składy budowlane, gdzie pracujemy, dają szerokie pole do popisu: pójdą w ruch szlifierki, piły elektryczne, water jet... Wypadają po 2 miesiące na głowę (dziewczyny) i Giuse na okładce - nago, tylko w butach przeciw wypadkowych i z liściem "figowym" z aerolamu. Zrobilibyśmy furorę. Zresztą pomału zaczyna nam odbijać i padło już wiele pomysłów jak dorobić do naszej pensji: od nielegalnej bimbrowni, seks-telefonu po arabsku (choć na razie umiemy powiedzieć tylko arba-arba, czyli cztery-cztery) skończywszy na handlu używaną bielizną (notorycznie giną majtki i staniki, o których podbieranie oskarżany jest Giuseppe).
Dalida wyjechała do Włoch na święta, "my", czyli cała reszta - zostaliśmy. Do Franceski przyjechała przyjaciółka. W Wigilię byliśmy na plaży, Włosi nie mają zwyczaju celebrowania kolacji wigilijnej, także do końca dnia byłam przekonana, że to dopiero 23.12. Wieczorem, jak już się zorientowałam, to było mi przykro. Następnego dnia Tiziana zaproponowała wyjście do knajpy "bo jej się nie chce gotować", co już mnie kompletnie dobiło. Ta opcja na szczęście jednak nie przeszła, więc było gotowanie i, jak świąteczna tradycja nakazuje, żeśmy się "urobili". Włosi przygotowali makarono - kluski strozzapreti (nazwa ma coś wspólnego z dławieniem księży, ale nie udało mi się zrozumieć, dlaczego) a ja - ruskie pierogi. Nie sama, z pomocą biednego Giuse, który przez cały wieczór ugniatał i lepił ciasto (ku uciesze Baseema, który, jako prawdziwy macho, tylko się przyglądał, rozbawiony, ale sam nie kiwnął palcem). Włożyłam też omańskiego miedziaka do farszu, także ruskie zrobiły prawdziwą furorę, bo każdy chciał wylosować szczęśliwego pieroga. Fortuna okazała się łaskawa dla (oficjalnie najbardziej nieszczęśliwego z nas wszystkich) Giuse. Zadeklarował on, że z monety zamierza zrobić sobie wisiorek i nosić zawsze przy sobie. Po kolacji (którą zjedliśmy na dworze) przenieśliśmy się przed nasz kominek ze styropianu i daliśmy sobie prezenty. Rita kupiła nam shishę. Nie umieliśmy jej jednak zmontować, więc było dużo śmiechu (na końcu pomógł nam Baseem, zaciągnięty siłą, jak tylko pokazał się na horyzoncie po swoich nocnych eskapadach). Kiwnął tylko głową z politowaniem: "no gut. Aj dont lajk". Ceramiczna główka (ta na której żarzą się węgielki) od razu się połamała ("no problem - scotch"). Scotch'em udało się też połączyć ze sobą wszystkie pozostałe elementy (z których jakoś dziwnie, chociaż były kupione w komplecie, nic nie pasowało do siebie). W końcu shishah wystartowała a Baseem poszedł do swojego pokoju (aj dont lajk. Beter- L&M).
Giuseppe na Gwiazdkę podarował nam kwiaty z origami i każdej z nas przypisał kolor (tęczy). Wyglądało to tak, że rano zastaliśmy go śpiącego na kanapie, a na stole w półkolu stały zrobione przez niego kwiaty, każdy innego koloru, a obok, w komplecie, liścik dla każdej z nas. Oprócz tego także ogólny "list otwarty", w którym min. podkreśla, że nie spał do 4.00 rano pisząc i rozmyślając. Mnie zadedykował kolor filetowy, który, według niego symbolizuje tajemnicę. Reszty nie zdradzę. Rita była bardzo zadowolona ze swojego liściku (cieszy się, że on "zrozumiał"), a Anna jak zwykle w szoku, ponieważ Giuse zadedykował jej kolor czerwony, jak krew która mu się burzy ile razy widzi ją w jej piżamce, a także dlatego, że widział, że ma teraz okres.
Z mojej winy nie jedziemy na Sylwestra do Dubaju. Niestety Polska nie ma podpisanych jakiś tam konwencji, w związku z tym nie mogę dostać wizy do Emiratów, dopóki nie upłynie termin ważności mojej wizy omańskiej. Vince zdecydował więc, że zorganizujemy coś w Muskacie. Jest mi miło, ale jestem też zła, bo bardzo chciałam się trochę przewietrzyć  i zobaczyć Dubaj, a poza tym zepsułam zabawę pozostałym (ciekawe, czy wszystkiemu jak zwykle winne są polskie prostytutki). Powiedziałam im nawet, żeby jechali beze mnie, ale wygląda na to, że klamka zapadła. Vince przyjechał do nas wczoraj, a jutro sprowadza tu też 2 Włoszki, które pracują dla niego w Dubaju.
Vincenzo przyjechał ze swoim 19  - letnim synem - intelektualistą, który wprowadził nowy ferment do naszej grupy. Simone kończy w tym roku ekskluzywne liceum klasyczne w Bolonii i pisze pracę dyplomową z ezoteryzmu. Dokładnie: inspiracje ezoteryczne w ideologii faszystowskiej. Królewicz rzuca na prawo i lewo cytatami z Hegla i Kartezjusza, zdaniem Vincenzo, za bardzo filozofuje. Do tego natura spłatała mu figla i Simone jest daltonistą. Siłą rzeczy Vincenzo nie będzie więc zmuszał syna, by ten poszedł w jego ślady. Wieczorem całą grupą poszliśmy na drinka do Continentalu (ostatnio jesteśmy tam stałymi bywalcami i ochroniarz zdążył się już zakochać w Tizianie), jak zwykle przygrywał "Comandante Che Guevara" i ku ogólnemu zaskoczeniu okazało się, że muzycy są autentycznymi kubanczykami z Hawany. Anna jako jedyna umie tańczyć salsę, więc dla niej to okazja, żeby się popisać. Po drugim drinku poszliśmy już tańczyć wszyscy, nawet Simone. Tylko Giuse stał pod ścianą i mi się przyglądał. Oj... boję się. Po powrocie do domu rozpaliliśmy shishę i tak dociągnęliśmy do 2.00. Simone bezskutecznie uczył nas przekleństw po arabsku.  
 

czwartek, 22 grudnia 2011

Przez naszą pracownię codziennie przewijają się tłumy ludzi, pracowników office'u (przeważnie Hindusów) i innych, którzy bezceremonialnie panoszą się pośród naszych ledwo zaczętych paneli. Wśród nich powtarzają się następujące osoby: Włochacz (z powodu przerażająco owłosionych przedramion), Dyndałek (kiwa głową na lewo i prawo w odpowiedzi na jakiekolwiek zadane pytanie, zwłaszcza, jeśli odpowiedź brzmi "tak", co jest bardzo mylące), Wąsacz oraz  Zawracacz Dupy (który wypytuje o każdy szczegół w najmniej odpowiednich momentach). Zaczęła przychodzić też Upasna, piękna hinduska architekt-ka-stażystka z nienagannym brytyjskim akcentem (w przeciwieństwie do pozostałych). Z Upasną siłą rzeczy jest największy kontakt, także dlatego, że bardzo ją interesuje nasza praca i sama chciałaby spróbować.
W miniony weekend Upasna poleciła nam nową plażę - Sawadi, oddaloną o 100 km od Muskatu. Warto było oddalić się od miasta: przywitały nas żółty piasek, malownicze wyspy i przezroczysta woda jak z pocztówki. Ja i Giuse postanowiliśmy dopłynąć wpław do wysp. Wydawało się blisko, potem, już na środku morza, okazało się, że jednak daleko (1,5h wpław w jedną stronę). A także,  co wypomniano nam potem, że morzu były rekiny, a plastikowe torebki  unoszące się na wodzie to tak naprawdę ogromne meduzy. Ale jakoś resztkami sił udało się jednak dopłynąć i było cudownie, a ze skalistego wzgórza rozpościerała się szeroka panorama na rajską okolicę. Jako że nie potrafię być spontaniczna zadowoliłam się podziwianiem krajobrazu i oszczędziłam sobie okrzyków ze szczytu skały  w stylu "jestem królem świata". Giuse (sponatniczny) sobie nie oszczędził. W międzyczasie (i zgodnie z  przewidywaniami) na drugim brzegu wszyscy się o nas martwili i po powrocie nastąpił grupowy samosąd i trzeba było wysłuchać kazania. Ale ponieważ jestem starsza i mądrzejsza  i tak wszystkie baty spadły na biednego Giuse.
Około godziny 14.00, czyli "po kościele", na plażę zaczęli zjeżdżać lokalesi. W dosłownym, a nawet zbyt dosłownym tego słowa znaczeniu, ponieważ ni stąd ni zowąd znaleźliśmy się  jakby na środku autostrady. Naokoło nas (z wiadomych przyczyn) w ciasnym kółku sunęły mniej lub bardziej luksusowe auta, niektóre z muzyką i opuszczonymi szybami, inne nieme, uszczelnione i przyciemnione i z włączoną klimą. Czasem komuś błysnęła w ręku komórka - nagrywali nas (!) Przez jakiś czas absurd tej sytuacji nawet  nas śmieszył, Dalida i Pino, znajomy Włoch handlujący oknami poznany na lotnisku, włączyli kamerę i zatrzymywali tych ludzi i robili "wywiady". Po jakimś czasie jednak stało się to nie do wytrzymania i, odurzeni spalinami i ogłuszeni rykiem motorów (było też "palenie gumy", a wszystko to na tym pięknym piasku), musieliśmy salwować się ucieczką. Ktoś burknął pod nosem, że trzeba o tym incydencie napisać do Sułtana, bo chociaż w tym kraju benzyna kosztuje mniej od wody, to jednak parady samochodowe nad brzegiem morza to porażka.

środa, 21 grudnia 2011

Pojechałam z Baseemem na granicę do Emiratów Arabskich żeby odnowić mi wizę. 4 godziny w jedną stronę. Niby formalność, ale nie do końca. Bo Baseem nie ma wizy do Dubaju, więc będę musiała go wysadzić 20 km przed granicą i dalej pojechać sama. Samochodem, który teoretycznie jest wypożyczony, a praktycznie jest załatwiony na lewo...Samochodem, którego w związku z tym ja też nie mogę prowadzić, bo nie mam międzynarodowego prawa jazdy. Jak się potem okazało, także bez ubezpieczenia. Jakby mnie ktoś pytał, to mam powiedzieć, że to jazda próbna. Jazda próbna do okienka kontroli granicznej? Ale przecież nikt się nie będzie pytał. Mam nogi z waty. Do tego jeszcze nigdy nie prowadziłam samochodu sama, bez pasażerów, a oni o tym nie wiedzą (i nie chcę, żeby wiedzieli). Giuse zaoferował się, że pojedzie ze mną (on też nie wie...), ale Vince mu nie pozwolił. Uczynił go odpowiedzialnym za water jet. Giuse jako zadeklarowany lunatyk nie znosi Vincenzo, a jeszcze bardziej nie znosi, że dziewczyny, zwłaszcza Tiziana, mu się podlizują. Tiziana kocha BMW Vincenzo i jego szeroki gest. Specjalnie się z tym nie kryje, ale przy jej "warunkach" może sobie na to pozwolić.  
Baseem zatankował do pełna, kupił nam lody na stacji benzynowej i wyruszyliśmy. Na wszystkich drogach w Omanie jest ograniczenie do 120/h i co kilometr stoi fotoradar. Samochody mają obowiązkowo wmontowany czujnik, który zaczyna pikać po przekroczeniu 120.  Kiedy zaczęło pikać na początku nie wiedziałam, o co chodzi, lecz Baseem tylko palcem wskazał na licznik i wyjaśnił, że nie może się powstrzymać. Dla mnie w gruncie rzeczy nie ma problemu, powiedziałam więc tylko, że mam nadzieję, że wie, co robi. To jemu już wtedy całkiem puściły hamulce i już do samego końca nieprzerwanie pikał nam ten czujnik. Żeby go zagłuszyć  Baseem włączył na cały regulator tunezyjski hip hop i tak żeśmy się bujali, że aż świszczało powietrze  uderzające oszyby i co jakiś czas tylko Baseem łapał się za głowę, że znowu go wyłapał fotoradar. Mejbi...ol salary go for de penalty... wyznał mi w pewnym momencie, zafrasowany, ale i z szelmowskim uśmiechem.
Na marginesie: podczas odbierania papierów naszego samochodu przed podróżą wyszło na jaw, że dostaliśmy (Francesca) już jeden mandat. 10 riali za przekroczenie prędkości. Ponadto nasz jeep od tygodnia nie ma przedniej tablicy rejestracyjnej. Jak nas złapią, to mamy udawać zaskoczonych. Nie działają też wycieraczki i nie zamyka się okno. Ponadto tata Tiziany zabronił jej prowadzić (kwestia nielegalnego wypożyczania i międzynarodowego prawa jazdy), więc teraz wszyscy mają paranoję.  Cóż, w tym momencie największą paranoję miałam ja, ponieważ tuż przed granicą Baseem wysiadł z samochodu i przesiadł się na siedzenie pasażera. Na szczęście (chyba...) powiedzał, że jednak pojedzie ze mną. Tylko ruchem ręki  wciąż pokazywał mi, że jadę  wolno... Więc  i mnie zaczął w końcu pikać czujnik. Zaliczyłam pierwsze 130/h.
Na granicy poszło mniej więcej dobrze, zaliczyliśmy 3 punkty graniczne i nie wiem, co sobie powiedzieli Baseem i ci z okienka (a mówili dużo), ale mnie przepuścili i nie pytali o samochód. Nawet kiedy trzeba było otworzyć bagażnik, bo chcieli zobaczyć, co jest w środku, a ja zamiast tego otworzyłam maskę. Nie potrafili zlokalizować Polski.  Poland. Boland? No. Nerwowe szukanie w tabelce ze spisem krajów. Zrobili mi skan oczu, dzięki Bogu (przypadkowo!) miałam wizę do Dubaju, bo kazali mi ją pokazać, wpłaciłam 20 riali i to był koniec przygody. Wypaliłam z Baseemem papierosa. Z tych nerwów. Na stacji kupiliśmy coś do jedzenia i przez resztę drogi kruszyliśmy chipsami po  siedzeniach chevroleta, muzyka na ful. Uff.

wtorek, 13 grudnia 2011

W pracy chaos, ale bez pośpiechu. Przyklejamy water jet do podłoża z aerolamu, wycinamy liście z aerolamu. Rysujemy formy  do przycięcia na kawałkach biancone. Nużące, godziny się wloką. Wszędzie fruwają okruszki aluminium i żywicy epoksydowej, które wbijają się w skórę i kłują. Od kleju do marmuru boli glowa. Centralna część panelu w dalszym ciągu nie zaakceptowana. Luca narysował nową wersję, ale nikomu się nie podoba. Przywieźli złoto, wciąż brakuje smalty. Vincenzo nie chce zaczynać dopóki nie zaakceptują całości. W piątek przyjeżdżają Luca i Filiberto. Wszystkie dziewczęta podkochują się w Fili, więc jestem ciekawa.
Dziś kolację gotowały Marivik i Lara, pracowniczki Vincenzo z Filipin: zielone szparagi zawinięte w wołowinę (dla mnie tylko szparagi), farfalle z tuńczykiem i serem cheddar (najpierw wszyscy myśleli, że to masło, potem była kłótnia, czy to mozarella, czy nie mozarella),  na deser macedonia z kukurydzą i rodzynkami ze śmietenką i mlekiem skondensowanym.  Wino w pakiecie.
Niektóre dialogi w pracy:
- ... Maty,  Maty. Opowiem ci historię. Ale chcę, żeby ją słyszały także Anna i Titi. W szkole miałem takiego kolegę, był strasznie głupi, ale wszystkie  na niego leciały. Tak głupi, że pytasz  siebie:  ale dlaczego ? Co one w nim widzą? Nazywałem go kurwiarzem. No i tak siedzimy sobie kiedyś w grupie i zastanawiamy się, czy nasza koleżanka koreanka jest dziewicą. A on na to że nie, bo słyszał, jak ona sika. Szerokim strumieniem, dużo. Dziewice tak nie sikają.
- No i?
- No i nic. to koniec.
- Mhm.
Wieczorami Giuse pije mleko, czasem poczytuje Paolo Coehlo. Wczoraj nie wypił swojego przydziału wina (!), z powodu księżyca. Powiedział, że nie widzi potrzeby picia, ponieważ już jest pijany.




 

niedziela, 11 grudnia 2011

Ambasador nie pojawił się. Zjedliśmy kolację w tej samej knajpie w hotelu (Continental),co tydzień temu, tyle że wystrój zmieniono na Bożonarodzeniowy. Choinki, bombki. Kompletny absurd. I pewnie zabrakło alkoholu (2 wina, przy czym jedno miało zapach korka), bo atmosfera jakaś nie taka. Nasz zespół grał dokładnie te same kawałki co ostatnim razem, ale nikt nie tańczył. Jestem zmęczona.
Kolejny piątek. Chęć, żeby gdzieś się wyrwać, ale znowu nikomu się nie chce. Czwartek wieczór: teoretycznie umawiliśmy się na dyskotekę, ale jak przyszło co do czego, to się okazało, że nikt się nie wybiera. Zamiast tego kolejna wycieczka do supermarketu (odmiana - próbujemy nowy supermarket "Mars"). Giuse tradycyjnie naburmuszony. Najpierw ostentacyjnie czekał na nas 1,5h pod sklepem, jak już się zebraliśmy przypomniał sobie, że nie kupił czosnku, i zniknął na 40 min. Tym lepiej, bo w międzyczasie w budce obok zjedliśmy hinduskie ciastka za "1 zieloniaka" (charakterystyczne małe zielone banknoty) czyli 0,1 rial. Nowe smaki. Chociaż tyle. Co prawda na wieczór zamówiliśmy u Basseema (który zna kogoś, który zna kogoś), niebotycznie drogie: wódkę i każdemu po piwie z kontrabandy, ale się nie udało się ich zdobyć (No gut. Mejbi tumoro.). Cały wieczór zajęło nam (na trzeźwo) konstruowanie kominka ze styropianu na Boże Narodzenie. Wyszedł jak prawdziwy. Ze swojej strony dodałam łuk arabski na przodzie. Nawet płomienie zrobili ze styropianu pokolorowali flamastrem na czerwono. Postawiliśmy na nim szklankę z galaretką która miała udawać wino, ale z powodu zbyt jasnego koloru bardziej przypominała campari. Potem jeszcze gazetę i okulary, zapałki i papierosy. A na samym końcu wycięty z gazety wizerunek Sułtana Al Kaboosa. Przed kominkiem ustawiliśmy 2 fotele.  Potem najpierw Rita, a potem już wszyscy przebraliśmy się w zimowe ubrania i udawaliśmy, że jest zima. Ze śniegiem ze syropianu na czapkach ogrzewaliśmy się w płomieniach ze styropianu. Powstał film. Mimo wszystko jednak wolałabym wyjść na miasto. Następnego dnia (piątek) pojechaliśmy na plażę, tzw. plażę surferów, ale nie było na niej ani jednego surfera. Za to po piasku pruły rozpędzone samochody - lokalesi mają zwyczaj podjeżdżać samochodami nad sam brzeg morza, a ci z samochodami terenowymi zanurzają się nawet w wodzie i rozbryzgują ją na wszystkie strony. Pomyśleć, że dopiero co się w tym morzu kąpałam. Mimo to było przyjemnie, choć przecież  generalnie nie przepadam za siedzeniem na plaży. Po południu ja, Giuse i Rita wzęliśmy Chevroleta Baseema i pojechaliśmy (ja-pojechałam!...) do centrum. Snuliśmy się po suku,  mając zamiar tylko oglądać z uwagi na nasze skromne możliwości finansowe. Jednak  Giuse i ja niespodziewanie kupiliśmy piękne arafatki od bardzo zdolnego sprzedawcy, który nas zaczarował. Jakbym mogla, wykupiłabym cały jego sklep. Potem siedzieliśmy w barze na ulicy z widokiem na morze i jedliśmy falafele. Spełnienie. Przysiadł się jakiś Australijczyk, potem para starszych Anglików, którzy grymasili na jedzenie, bo przynieśli im nie to, co rzekomo zamówili. Pod naszymi stołami kuliły się malutkie kotki, które prosiły o jedzenie, jednak nasze jedzenie było dla nich  zbyt pikantne - rzucaliśmy im więc okruszki chleba. Kawałek dalej pod zaparkowanymi samochodami chowały się białe chude psy.
Późnym wieczorem przyjechał Vincenzo, który specjalnie dla nas nadrobił 120 km żeby  nam kupić wino - 12 butelek San Giovese, wino w kartonie, piwo... oprócz tego przywiózł zestaw do karaoke. Samo wino kosztowało 200 euo.
Cały dzień rysowaliśmy i wycinaliśmy formy do przycinania water jet'a. Teoretycznie to akurat jest rzecz, która nas nie dotyczy i którą nie mięliśmy się zajmować, każdy się skarży pod nosem, ale na głos nic nie powie. Z wyjątkiem Rity, kóra zamierza dochodzić swoich praw przed Luką. Miejmy nadzieję.  
Giuseppe opowiedział mi historię swojego życia. Było na poważnie i szczerze. Byłam, jestem, pod wrażeniem. Zaczynam być dla niego mniej surowa. Chociaż dzień poźniej mi oświadczył, że tą samą historię (okrojoną wersję, bo nie było warunków), opwiedział tez Francesce. Lubi opowiadać o sobie. Francesca też trochę z nim flirtuje, jestem trochę zazdrosna.
Wieczorem z okazji przyjazdu Vincenzo wspólna kolacja. Zrzutka na składniki, pomagałam robić ciasto. Ale ugotowali wszystko z mięsem, nawet ziemniaków dla mnie nie odłożyli, chociaż prosiłam. Było mi przykro. Zorientowali się tylko Giuseppe i Anna. Giuse nawet mnie przeprosił, chociaż to nie jego wina. Beh. Wieczór z karaoke. Dziś wyjątkowo nie śmieszy mnie Dalida w burce. Jutro kolacja u naszego znajomego ambasadora, czy też po prostu pracownika ambasady bo koniec  końców wyszło że on za młody...

środa, 7 grudnia 2011

Mam kilkudniowe opóźnienie w pisaniu. Za każdym razem przysypiam nad klawiaturą jak dziecko - w obecności Rity, mojej współlokatorki, lub bez niej - wtedy odpadam  jeszcze szybciej. 
Highlightem ostatnich dni była bez wątpienia wizyta konsula Włoch w naszej pracowni - energicznego młodzieńca z tosańskim akcentem. A raczej owoc tej wizyty - czyli zaproszenie na przyjęcie z okazji Italian Armed Forces Day. Przez cały dzień nie mówiło się o niczym innym, bo primo, ambasador obiecał Vincenzo zapoznać go z grubymi rybami, secundo - my "nie mamy co na siebie włożyć". Vincenzo pozwolił nam wyjść z pracy o 15 żebyśmy zdążyły kupić sobie buty na obcasie i sukienki. Giuseppe przeżywał, że podczas ostatniej wizyty w centrum handlowym nie kupił sobie eleganckich sandałów z przeceny, bośmy mu z Ritą odradziły ("już nigdy nie będzie nas słuchał"). Przez cały wieczór panowało podniecenie jak przed balem maturalnym, pożyczanie sobie lakierów, szminek, szali, przymierzanie... Oczywiście przeświadczenie, że na przyjęciu będzie (darmowe!) wino dodatkowo podkręcało atmosferę. Zajeżdżamy, każdy odpicowany jak stóż w Boże Ciało, zwłaszcza Anna i Tiziana - szpilki po 12 cm wysadzane cekinami i te klimaty. To było chyba w Hyattcie. Vincezno przy wejściu raptem oświadczył Baseemowi, że on nie jest zaproszony. Było nam głupio. Jako aperitif podano sok pomarańczowy oraz coś co zdaleka przypominało białe wino a z bliska okazywało się sokiem jabłkowym. Trochę zrzedlła nam mina. Niewiele lepiej powiodło się Vincenzo, ponieważ jego gruba ryba okazała się nadpobudliwym kolegą młodego konsula który cały czas mówił tylko o sobie i się lansował. Kiedy na sam koniec zapropnowal nam zniżkę na kempingu (!) widać było że Vincenzo skapitulował. Na szczęście po części oficjalnej, kiedy już straciliśmy do reszty nadzieję, niespodziewanie dało się słyszeć dźwięk odkorkowywanych butelek. A potem ruszyła lawina - rzuciliśmy się na kieliszki, bez znaczenia, stary, młody, każdy duszkiem pompuje w siebie to wino, i następny kieliszek. A potem wkroczyło jedzenie - na jedzenie na szczęście rzucili się wszyscy, więc nie odstawaliśmy tak bardzo od ogółu. Widać było tylko, że Vincenzo jest coraz bardziej zaniepokojony rozwijem wypadków, a zwłaszcza stanem umysłu i ciała Giuseppe, który zdążył się już zrobić najpierw czerwoy, potem fioletowy na twarzy. Kazał nam go pilnować bo "w tym chłopcu buzują hormony", lecz prawdę mówiąc każdy był zbyt zajęty zapewnianiem sobie błogostanu.Vince zarządził więc wyjście, i to akurat wdedy, kiedy wreszcie wszystkim już było dobrze, a my z Ritą prawiłyśmy wylewne komplementy kucharzowi  z Londynu. Na szczęście zamiast do domu pojechaliśmy windą na taras do baru, gdzie Vince zafundował wszystkim drink "tuka puka" - 3 różne rumy z lodem i sokiem pomarańczowym. Do tańca przygrywał zespół latino, poleciał nawet komandante Che Guevara, co w arabskim entourage'u było dość absurdalne. Tuka puka zrobiło jednak swoje, ruszylimy więc na parkiet i było git.
Oj, ciężko się pracowało natępnego dnia, ale wszyscy i tak byli szczęliwi. W pracy zresztą coraz mniej jest do roboty, bo trzeba znowu modyfikować karton a materialy wciąż nie dojechały. Największą atrakcją jest jeżdżenie na stację benzynową po kawę, bo pracuje tam nierozgarnięty "omino" ("karzełek" wszystkich tych drobnych robotników hinduskich i arabskich przyjęło się nazywać "omino"), którego Dalida potem bezbłędnie naśladuje. Doszło już do tego że jeździmy tam 2 razy dziennie całą gromadą tylko po to, żeby go odwiedzić. Ponadto ja podwiozłam dzisiaj Chevroletem Baseema Ritę do puntu Omantel, żeby odblokować jej kartę sim. Duma. W tym czaie Dalida i Giuseppe konstruowali dla nas choinkę Bożonarodzeniową z resztek aerolamu, które pozostały po wycinaniu podłoża pod duży panel. W naszej pracowni pojawili się dodatkowo 3 omini żeby układać mozaikę do meczetu w Chinach, o ile dobrze zrozumiałam (kolejny projekt Vincenzo).  Ponieważ nie bardzo sobie radzili rzuciliśmy się rzeby "pomagać" i skończyło się na tym, że zrobiliśmy za nich prawie całą pierwszą sekcję. Reasumując, strach pomyśleć, czy będziemy musieli potem pracować po 12 h dziennie żeby odrobić te stracone dni.
Ciąg dalszy zabawy w Wielkiego Brata. Po najebce na przyjęciu Giuse poszedł się nagrać do Pokoju Zwierzeń i wyszedł po 40 min. Umowa jest taka, że dopóki autor nagrania nie pozwoli, nie można będzie tego oglądać. Giuse twierdzi, że był pijany i nie pamięta, co powiedział. Następnego dnia zrobili(śmy...) oficjalne przywitanie przed kamerą, wczoraj Dalida i Rita - scenkę na stacji benzynowej z suszarką w roli czytnika cen. Dzisiaj wymyślili, żeby każdy przygotował 4 pytania - 2 dotyczące dnia w pracy i 2 dotyczące koegzystencji w domu. Każdy wrzuca swoje pytania do kubka (anominowo) i potem będzie losowanie pytań przed kamerą i każdy będzie musiał odpowiedzieć na 4 wylosowane pytania. Aż sama nie mogę uwierzyć, że biorę w czymś takim udział. Napisanie tych pytań kosztowało mnie całe popołudnie - całe szczęście nie było nic innego do roboty. 








 

poniedziałek, 5 grudnia 2011

02.12.2011
Wzięłam ten samochód. Jeepa. Nie powiedziałam nikomu, że prawo jazdy zrobiłam 3 miesiące temu. Po co mają się denerwować. Tylko Giuse wspomniałam, że "od niedawna"...może niepotrzebnie...Z nerwów o 7 rano byłam już na nogach, umowa była że startujemy o 9.00, o 8.00 nie wytrzymuję i schodzę na dół. Słyszę, jak Giuse bierze prysznic. Słyszę... Zamykam drzwi, żeby nie słyszeć. Gdyby nie mój własny przedłużający się celibat byłoby mi nawet do śmiechu. Startujemy, ja,  zrelaksowany Giuse i zestresowana Rita. Giuse wziął ze sobą, jak mi oświadczył z emfazą, prawo jazdy. Nie wiem po co, bo nie zamierzam dać mu prowadzić. Po tym jak wczoraj przed pójściem spać mi oświadczył, że w sumie to mógłby spróbować, bo przecież nie zrobi tego gorzej ode mnie, zagotowałam się. Tak więc po moim trupie. Odpalam, robimy rundkę próbną. Źle wchodzą biegi, ale staram się trzymać fason. Adrenalina. Kiedy wreszcie zaparkowaliśmy przed tym nieszczęsnym Meczetem byłam w euforii. Jezu, udało się, jestem wielka!  Przed wejciem witają nas, jak zawsze mili, Omanici. Dziś zamknięte dla zwiedzających. Nie... Giuseppe: przecież powinnam była sprawdzić godziny otwarcia w Internecie. No cóż, trudno. I tak największe przeżycie to ten samochód. Zatem zostało jeszcze tylko wrócić do domu. Giuse przyczaił się za moimi plecami. "To co, teraz ja spróbuję?"- pyta. Czerwone plamy migają mi przed oczami. "Pozwolisz, że dzisiaj jednak ja poprowadzę?" - odpowiadam. Już widzę, że jest Obraza Majestatu. "Następnym razem, ok?" - staram się uratować sytuację. "Nie będzie następnego razu". To powiedziawszy Giuse założył ciemne okulary i ostentacyjnie przesiadł się na tylne siedzenie. Z przodu siada Rita. Zmysł orientacji u całej naszej trójki jest podobny (czyli żaden), tak więc dużo się nie zmieni. Musimy wracać inną drogą, bo w Muskacie generalnie nie ma skrętów w lewo. Fra wczoraj narysowała mi mapkę powrotu, ale zostawiłam ją w domu. Ale wespół w zespół jakoś sobie poradzimy. No i wyszło tak, że wylądowaliśmy na autostradzie do Salali, a do domu zamiast po 10 minutach trafiliśmy po 2 godzinach z pustym bakiem. Całe szczęście, że benzyna tu po 80 groszy.
Zaliczyłam więc zupełnie przypadkowo moją pierwszą jazdę autostradą (nikomu nie powiedziałam, że to był mój pierwszy raz) i 110/h tym bydlakiem i dwójką pasażerów która z całą pewnością nie chciała umrzeć tego dnia. Miałam pełne portki ze strachu. Ale się udało.
Tyle tylko, że kiedy 2h później chcięliśmy pojechać nad morze, samochód nie zapalił. Podobno zostawiliśmy włączone światła. Ja nie włączałam świateł. Po południu Vincenzo i Baseem pojechali naprawić samochód i wrócili nowym. W naszym zupełnie padła bateria, do tego miał rozwaloną skrzynia biegów. Był też włączony napęd na 4 koła. Ja nic nie włączałam. Panika, jestem głównym podejrzanym. Ale (na szczęście) następnego dnia nowy samochód  też nie zapalił i trzeba go było wymienić na trzeci. Tylko Vincenzo teraz wymyśla coraz to nowe problemy, byle nie dać mi prowadzić.
 Spędziliśmy cały dzień nad morzem. Lokalesi kąpią się w ubraniach, jak wyszłam z wody w  bikini i poszłam opłukać się pod prysznicem to wszystkie twarze skierowane były na mnie. Jak z satysfakcją zauważył Giuseppe, dla nich oglądnie mnie pod prysznicem w bikini, to jak oglądanie filmu porno. Czułam się sterroryzowana. I jeszcze ten mój wywalony brzuch.
Udało mi się udobruchać Giuseppe. Siedzieliśmy sobie w słońcu i obmywały nas fale. Miło było.
Wieczorem zaliczyliśmy wizytę w centrum handlowym bo Tiziana chciała sobie kupić buty na obcasie na wyjścia. Ja też chciałam, ale z moimi ostatnimi 6 rialami stać mnie tylko na window shopping. Dziwne kontrasty: wszystko takie hi-tec, ale ludzie ubrani jak w średniowieczu. Jak słusznie zauważyła Rita, czujesz się jak na balu maskowym. Omanici są wysocy i nawet można powiedzieć, że na wielu można zawiesić oko. Także kobiety są piękne, tylko używają ciężkich białych podkładów i pudrów, które bardzo szpecą. Używają też kosmetyków wybielających skórę, nawet L'Oreal wypuścił tu wybielającą serię "white". Używa jej sekretarka Vincenzo, także nawet miałam okazję wypróbować.
Wieczorem kolektywnie lepimy. capplelletti. Vince zapłacił za składniki. Mamy nawet butelkę wina... Jedną butelkę na 12 osób...

czwartek, 1 grudnia 2011

Minął tydzień od mojego przyjazdu, nie wiem, czy to już czas na pierwsze podsumowania. Do tej pory nie widziałam Wielkigo Meczetu i boję się, że jutro  (piątek =  dzień wolny) też nie zobaczę, bo jest otwarty dla zwiedzających tylko do 10.00 rano, więc nikomu nie będzie chciało się wstać. A ja jestem ograniczona faktem, że w Muskacie nie istnieje komunikacja miejska, a na piechotę za daleko, więc siłą rzeczy telepiemy się wszędzie razem, prowadzi zawsze albo Francesca albo Baseem. Wszyscy pozostali "boją się"... a ja z moim 3-miesięcznym prawem jazdy co mam powiedzieć? Łamię się, czy poprosić Franceske o samochód, wiadomo, "jakby co", to szkoda by było, nasza przygoda nawet się jeszcze na dobre nie zaczęła.
 Nasze dni mijają na pracy, potem do supermarketu, potem prysznic (albo 2-gi wariant: prysznic przed supermarketem), gotowanie (nie: najpierw kłótnia, co na obiad, ja prawie zawsze jestem poza mainstreamem, bo jedzą mięso), zatem obiad, potem szykowanie lunchu na następny dzień, zmywanie, Internet. Internet jest bardzo wolny, przy 10 osobach podłączonych naraz ledwo daje radę. Pranie. Jest nieustająca walka o lodówkę, bo na 1 lodówkę jest nas 10, a teraz nawet 12 osób. Dzisiaj stanęła w kuchni druga ale i tak jest ciasno. Annie nie podoba się mój jogurt przełożony do szklanej miseczki, nie wiem, czy chodzi o to, że zajmuje za dużo miejsca, bo powiedziała mi też, że się go brzydzi; zgrzytam zębami. Kiedy nie ma Vincenzo, wieczorami nikt nigdzie nie wychodzi, za wyjątkiem stadnego wyjścia do supermarketu. Rita raz wyszła "na spacer" tydzień temu, wróciła po 3 godzinach w samochodzie jakiegoś Omanity który pomagał jej odnaleźć drogę, bo się zgubiła. Ulice nie mają nazw tylko numery, jedynym w miarę charakterystycznym punktem odniesienia jest restauracja irańska. Biedna Rita nie mając adresu spędziła najpierw godzinę na piechotę z jakimś hindusem, a potem w samochodzie tego Omanity który przez komórkę, z pomocą syna, który w domu sprawdzał w Google maps ewentualne położenie naszego domu, próbował pomóc. Omanici są bardzo mili. Dzisiaj po tygodniu udało mi się wyjść na spacer w towarzystwie Giuse. Trochę przykro, bo pamiętam go innego z Rawenny...myślałam, że będzie mi tu bratnią duszą. A jest taki...dziecinny...egzaltowany... już mu się zdarzyło na mnie obrazić, bo nie powiedziałam mu "dobranoc" (!) Podczas spaceru rozmawialiśmy o tym, że przeszkadzają nam jego seksualne wrzuty. Chwilę potem mi mówi, że czuje już zapach kusej piżamki Anny. Opadły mi ręce. Nie muszę dodawać, że my też się zgubliśmy. Odprowadził nas miły Omanita, a pomagało pół dzielnicy. Giuse nie miał przy sobie ani telefonu, ani adresu, czułam się jak mama z synkiem (Giuse ma 25 lat, wygląda na 19). Ludzi też zaczepialam ja. A jego jedyny problem, to że on głodny i czy nam zostawią spaghetti i czy nas skrzyczą po powrocie. Ach, i jeszcze próbował się wbić na prywatne przyjęcie, które mijaliśmy po drodze, ale nikt, wbrew temu, co piszą w przewodniku, go nie zaprosił. Żal. Tak ogólnie.
W pracy ciąg dalszy rysowania reticolo. Nie bardzo jest co robić, bo nie dotarły materiały. Dalida i Baseem cały dzień robili budkę dla naszych kotów. Jak to skwitowała Dalida: nawet koty sułtana takiej nie mają. 2 wejścia i imiona kotów (5) fantazyjnie wypisane na froncie. Wczoraj z kolei zbijaliśmy ławki ze sklejki. Same kobiety. Raz zbilżył się Baseem, żeby pomóc, ale wbił krzywo gwóźdź ku ogólnej uciesze wszystkich. Obraził się i trzeba go było przepraszać.  
Poprosiłam o ten samochód. Wygląda na to, że będę też wiozła też tych co się boją. Niech Allah ma mnie w opiece.
 Wiedeń. Żółte drzewa


 Oman...


 Piątek, wychodne
 Szkic "naszego" panelu


 reticolo, rysunek i sekcje mozaiki


Nasze miejsce pracy. Skład marmuru