czwartek, 1 grudnia 2011

Minął tydzień od mojego przyjazdu, nie wiem, czy to już czas na pierwsze podsumowania. Do tej pory nie widziałam Wielkigo Meczetu i boję się, że jutro  (piątek =  dzień wolny) też nie zobaczę, bo jest otwarty dla zwiedzających tylko do 10.00 rano, więc nikomu nie będzie chciało się wstać. A ja jestem ograniczona faktem, że w Muskacie nie istnieje komunikacja miejska, a na piechotę za daleko, więc siłą rzeczy telepiemy się wszędzie razem, prowadzi zawsze albo Francesca albo Baseem. Wszyscy pozostali "boją się"... a ja z moim 3-miesięcznym prawem jazdy co mam powiedzieć? Łamię się, czy poprosić Franceske o samochód, wiadomo, "jakby co", to szkoda by było, nasza przygoda nawet się jeszcze na dobre nie zaczęła.
 Nasze dni mijają na pracy, potem do supermarketu, potem prysznic (albo 2-gi wariant: prysznic przed supermarketem), gotowanie (nie: najpierw kłótnia, co na obiad, ja prawie zawsze jestem poza mainstreamem, bo jedzą mięso), zatem obiad, potem szykowanie lunchu na następny dzień, zmywanie, Internet. Internet jest bardzo wolny, przy 10 osobach podłączonych naraz ledwo daje radę. Pranie. Jest nieustająca walka o lodówkę, bo na 1 lodówkę jest nas 10, a teraz nawet 12 osób. Dzisiaj stanęła w kuchni druga ale i tak jest ciasno. Annie nie podoba się mój jogurt przełożony do szklanej miseczki, nie wiem, czy chodzi o to, że zajmuje za dużo miejsca, bo powiedziała mi też, że się go brzydzi; zgrzytam zębami. Kiedy nie ma Vincenzo, wieczorami nikt nigdzie nie wychodzi, za wyjątkiem stadnego wyjścia do supermarketu. Rita raz wyszła "na spacer" tydzień temu, wróciła po 3 godzinach w samochodzie jakiegoś Omanity który pomagał jej odnaleźć drogę, bo się zgubiła. Ulice nie mają nazw tylko numery, jedynym w miarę charakterystycznym punktem odniesienia jest restauracja irańska. Biedna Rita nie mając adresu spędziła najpierw godzinę na piechotę z jakimś hindusem, a potem w samochodzie tego Omanity który przez komórkę, z pomocą syna, który w domu sprawdzał w Google maps ewentualne położenie naszego domu, próbował pomóc. Omanici są bardzo mili. Dzisiaj po tygodniu udało mi się wyjść na spacer w towarzystwie Giuse. Trochę przykro, bo pamiętam go innego z Rawenny...myślałam, że będzie mi tu bratnią duszą. A jest taki...dziecinny...egzaltowany... już mu się zdarzyło na mnie obrazić, bo nie powiedziałam mu "dobranoc" (!) Podczas spaceru rozmawialiśmy o tym, że przeszkadzają nam jego seksualne wrzuty. Chwilę potem mi mówi, że czuje już zapach kusej piżamki Anny. Opadły mi ręce. Nie muszę dodawać, że my też się zgubliśmy. Odprowadził nas miły Omanita, a pomagało pół dzielnicy. Giuse nie miał przy sobie ani telefonu, ani adresu, czułam się jak mama z synkiem (Giuse ma 25 lat, wygląda na 19). Ludzi też zaczepialam ja. A jego jedyny problem, to że on głodny i czy nam zostawią spaghetti i czy nas skrzyczą po powrocie. Ach, i jeszcze próbował się wbić na prywatne przyjęcie, które mijaliśmy po drodze, ale nikt, wbrew temu, co piszą w przewodniku, go nie zaprosił. Żal. Tak ogólnie.
W pracy ciąg dalszy rysowania reticolo. Nie bardzo jest co robić, bo nie dotarły materiały. Dalida i Baseem cały dzień robili budkę dla naszych kotów. Jak to skwitowała Dalida: nawet koty sułtana takiej nie mają. 2 wejścia i imiona kotów (5) fantazyjnie wypisane na froncie. Wczoraj z kolei zbijaliśmy ławki ze sklejki. Same kobiety. Raz zbilżył się Baseem, żeby pomóc, ale wbił krzywo gwóźdź ku ogólnej uciesze wszystkich. Obraził się i trzeba go było przepraszać.  
Poprosiłam o ten samochód. Wygląda na to, że będę też wiozła też tych co się boją. Niech Allah ma mnie w opiece.

1 komentarz:

  1. Darling, jak tak czytam to klimat ludzki prawie jak w "Mikołajek i inne chłopaki":) Zdjęcia dawaj zwykłych ludzi, ulicznych..

    OdpowiedzUsuń