czwartek, 22 grudnia 2011

Przez naszą pracownię codziennie przewijają się tłumy ludzi, pracowników office'u (przeważnie Hindusów) i innych, którzy bezceremonialnie panoszą się pośród naszych ledwo zaczętych paneli. Wśród nich powtarzają się następujące osoby: Włochacz (z powodu przerażająco owłosionych przedramion), Dyndałek (kiwa głową na lewo i prawo w odpowiedzi na jakiekolwiek zadane pytanie, zwłaszcza, jeśli odpowiedź brzmi "tak", co jest bardzo mylące), Wąsacz oraz  Zawracacz Dupy (który wypytuje o każdy szczegół w najmniej odpowiednich momentach). Zaczęła przychodzić też Upasna, piękna hinduska architekt-ka-stażystka z nienagannym brytyjskim akcentem (w przeciwieństwie do pozostałych). Z Upasną siłą rzeczy jest największy kontakt, także dlatego, że bardzo ją interesuje nasza praca i sama chciałaby spróbować.
W miniony weekend Upasna poleciła nam nową plażę - Sawadi, oddaloną o 100 km od Muskatu. Warto było oddalić się od miasta: przywitały nas żółty piasek, malownicze wyspy i przezroczysta woda jak z pocztówki. Ja i Giuse postanowiliśmy dopłynąć wpław do wysp. Wydawało się blisko, potem, już na środku morza, okazało się, że jednak daleko (1,5h wpław w jedną stronę). A także,  co wypomniano nam potem, że morzu były rekiny, a plastikowe torebki  unoszące się na wodzie to tak naprawdę ogromne meduzy. Ale jakoś resztkami sił udało się jednak dopłynąć i było cudownie, a ze skalistego wzgórza rozpościerała się szeroka panorama na rajską okolicę. Jako że nie potrafię być spontaniczna zadowoliłam się podziwianiem krajobrazu i oszczędziłam sobie okrzyków ze szczytu skały  w stylu "jestem królem świata". Giuse (sponatniczny) sobie nie oszczędził. W międzyczasie (i zgodnie z  przewidywaniami) na drugim brzegu wszyscy się o nas martwili i po powrocie nastąpił grupowy samosąd i trzeba było wysłuchać kazania. Ale ponieważ jestem starsza i mądrzejsza  i tak wszystkie baty spadły na biednego Giuse.
Około godziny 14.00, czyli "po kościele", na plażę zaczęli zjeżdżać lokalesi. W dosłownym, a nawet zbyt dosłownym tego słowa znaczeniu, ponieważ ni stąd ni zowąd znaleźliśmy się  jakby na środku autostrady. Naokoło nas (z wiadomych przyczyn) w ciasnym kółku sunęły mniej lub bardziej luksusowe auta, niektóre z muzyką i opuszczonymi szybami, inne nieme, uszczelnione i przyciemnione i z włączoną klimą. Czasem komuś błysnęła w ręku komórka - nagrywali nas (!) Przez jakiś czas absurd tej sytuacji nawet  nas śmieszył, Dalida i Pino, znajomy Włoch handlujący oknami poznany na lotnisku, włączyli kamerę i zatrzymywali tych ludzi i robili "wywiady". Po jakimś czasie jednak stało się to nie do wytrzymania i, odurzeni spalinami i ogłuszeni rykiem motorów (było też "palenie gumy", a wszystko to na tym pięknym piasku), musieliśmy salwować się ucieczką. Ktoś burknął pod nosem, że trzeba o tym incydencie napisać do Sułtana, bo chociaż w tym kraju benzyna kosztuje mniej od wody, to jednak parady samochodowe nad brzegiem morza to porażka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz