niedziela, 11 grudnia 2011

Kolejny piątek. Chęć, żeby gdzieś się wyrwać, ale znowu nikomu się nie chce. Czwartek wieczór: teoretycznie umawiliśmy się na dyskotekę, ale jak przyszło co do czego, to się okazało, że nikt się nie wybiera. Zamiast tego kolejna wycieczka do supermarketu (odmiana - próbujemy nowy supermarket "Mars"). Giuse tradycyjnie naburmuszony. Najpierw ostentacyjnie czekał na nas 1,5h pod sklepem, jak już się zebraliśmy przypomniał sobie, że nie kupił czosnku, i zniknął na 40 min. Tym lepiej, bo w międzyczasie w budce obok zjedliśmy hinduskie ciastka za "1 zieloniaka" (charakterystyczne małe zielone banknoty) czyli 0,1 rial. Nowe smaki. Chociaż tyle. Co prawda na wieczór zamówiliśmy u Basseema (który zna kogoś, który zna kogoś), niebotycznie drogie: wódkę i każdemu po piwie z kontrabandy, ale się nie udało się ich zdobyć (No gut. Mejbi tumoro.). Cały wieczór zajęło nam (na trzeźwo) konstruowanie kominka ze styropianu na Boże Narodzenie. Wyszedł jak prawdziwy. Ze swojej strony dodałam łuk arabski na przodzie. Nawet płomienie zrobili ze styropianu pokolorowali flamastrem na czerwono. Postawiliśmy na nim szklankę z galaretką która miała udawać wino, ale z powodu zbyt jasnego koloru bardziej przypominała campari. Potem jeszcze gazetę i okulary, zapałki i papierosy. A na samym końcu wycięty z gazety wizerunek Sułtana Al Kaboosa. Przed kominkiem ustawiliśmy 2 fotele.  Potem najpierw Rita, a potem już wszyscy przebraliśmy się w zimowe ubrania i udawaliśmy, że jest zima. Ze śniegiem ze syropianu na czapkach ogrzewaliśmy się w płomieniach ze styropianu. Powstał film. Mimo wszystko jednak wolałabym wyjść na miasto. Następnego dnia (piątek) pojechaliśmy na plażę, tzw. plażę surferów, ale nie było na niej ani jednego surfera. Za to po piasku pruły rozpędzone samochody - lokalesi mają zwyczaj podjeżdżać samochodami nad sam brzeg morza, a ci z samochodami terenowymi zanurzają się nawet w wodzie i rozbryzgują ją na wszystkie strony. Pomyśleć, że dopiero co się w tym morzu kąpałam. Mimo to było przyjemnie, choć przecież  generalnie nie przepadam za siedzeniem na plaży. Po południu ja, Giuse i Rita wzęliśmy Chevroleta Baseema i pojechaliśmy (ja-pojechałam!...) do centrum. Snuliśmy się po suku,  mając zamiar tylko oglądać z uwagi na nasze skromne możliwości finansowe. Jednak  Giuse i ja niespodziewanie kupiliśmy piękne arafatki od bardzo zdolnego sprzedawcy, który nas zaczarował. Jakbym mogla, wykupiłabym cały jego sklep. Potem siedzieliśmy w barze na ulicy z widokiem na morze i jedliśmy falafele. Spełnienie. Przysiadł się jakiś Australijczyk, potem para starszych Anglików, którzy grymasili na jedzenie, bo przynieśli im nie to, co rzekomo zamówili. Pod naszymi stołami kuliły się malutkie kotki, które prosiły o jedzenie, jednak nasze jedzenie było dla nich  zbyt pikantne - rzucaliśmy im więc okruszki chleba. Kawałek dalej pod zaparkowanymi samochodami chowały się białe chude psy.
Późnym wieczorem przyjechał Vincenzo, który specjalnie dla nas nadrobił 120 km żeby  nam kupić wino - 12 butelek San Giovese, wino w kartonie, piwo... oprócz tego przywiózł zestaw do karaoke. Samo wino kosztowało 200 euo.
Cały dzień rysowaliśmy i wycinaliśmy formy do przycinania water jet'a. Teoretycznie to akurat jest rzecz, która nas nie dotyczy i którą nie mięliśmy się zajmować, każdy się skarży pod nosem, ale na głos nic nie powie. Z wyjątkiem Rity, kóra zamierza dochodzić swoich praw przed Luką. Miejmy nadzieję.  
Giuseppe opowiedział mi historię swojego życia. Było na poważnie i szczerze. Byłam, jestem, pod wrażeniem. Zaczynam być dla niego mniej surowa. Chociaż dzień poźniej mi oświadczył, że tą samą historię (okrojoną wersję, bo nie było warunków), opwiedział tez Francesce. Lubi opowiadać o sobie. Francesca też trochę z nim flirtuje, jestem trochę zazdrosna.
Wieczorem z okazji przyjazdu Vincenzo wspólna kolacja. Zrzutka na składniki, pomagałam robić ciasto. Ale ugotowali wszystko z mięsem, nawet ziemniaków dla mnie nie odłożyli, chociaż prosiłam. Było mi przykro. Zorientowali się tylko Giuseppe i Anna. Giuse nawet mnie przeprosił, chociaż to nie jego wina. Beh. Wieczór z karaoke. Dziś wyjątkowo nie śmieszy mnie Dalida w burce. Jutro kolacja u naszego znajomego ambasadora, czy też po prostu pracownika ambasady bo koniec  końców wyszło że on za młody...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz